Jako jednostka wybitnie leniwa nie mogę się doczekać przyszłości. Owszem, cyfrowa teraźniejszość nie jest zła, dorobiłam się już nawet pierwszych złych nawyków do zwalczania (nie, nie mam na myśli uzależnienia od informacji, na nie cierpiałam już w czasach analogowych. Ale zdarzyło mi się ostatnio, o zgrozo, sprawdzić mail w telefonie podczas rozmowy ze znajomą. Ależ mi głupio. Przepraszam. To się więcej nie powtórzy, wdrożyłam już program odwykowy), ale jest jeszcze dużo do zrobienia.
Na przykład kino - czy kino naprawdę wciąż jeszcze musi być budynkiem gdzieś daleko od mojego domu (dla ułatwienia - dwa przystanki metrem to też daleko)? W dodatku czynnym w idiotycznych godzinach, czyli takich, kiedy pracuję? Marzę o tym, by kino zamieszkało w moim komputerze - bardzo chętnie zapłacę za bilet, żeby móc obejrzeć film o dowolnej porze dnia lub nocy. Kino budynkowe zaś posłużyłoby jeszcze od czasu do czasu przy różnych superprodukcjach, tych czy innych Awatarach, gdzie duży ekran coś jeszcze daje.
Czy to różnica cywilizacyjna, ta sama, która sprawia, że różne Apple olewają mój kraj z góry na dół i przez to nie mogę kupić muzyki bez CD, choćbym nie wiem jak chciała? Czy to ona sprawia, że biletu do kina on-line również nie mogę kupić? Zaczyna się Planete Doc Review. Fantastycznie. Bardzo bym chciała obejrzeć niejedne z tych filmów. I co z tego? Urlop mam już zarezerwowany na wyprawę w góry i w związku z tym z festiwalem mogę się uprzejmie pożegnać, licząc na ochłapy, czyli kilka filmów, które pojawią się na DVD i jeden lub dwa, które być może "wejdą do dystrybucji" - czyli jedno lub dwa kina będzie je wyświetlać przez jeden lub dwa dni.
Halo! Jest tam kto? Bardzo proszę rozważyć, czy nie dałoby się wprowadzić kina on-line. Nie jestem wrogiem kin jako takich - jak nie dystrybutorzy, to może niech one właśnie wprowadzą taką opcję? Ja się chętnie zaloguję na stronę takiej np. Kinoteki i obejrzę film z jej repertuaru.
Nie ma się co bać piratów - oni i tak bardzo dobrze sobie poradzą, dokładnie tak, jak teraz.
blog radykalnie demokratyczny
7.5.11
5.5.11
O przeziębieniu
Przeziębienie jest okropne, nie ma co do tego dwóch zdań. Zapchany nos (ale chwilami woda się z niego leje jak z niedokręconego kranu), spuchnięte powieki, czerwone oczy, uporczywy ból gardła, skręcający kiszki kaszel... Wizja zawalonych dedlajnów, jeśli ma się nieszczęście pracować w ich otoczeniu.
A jednak - nie wszystko jest złe w przeziębieniu. Przy zachowaniu ostrożności (kołdra pod szyję, kocyk) można przeczytać spory stos zaległych gazet, zajrzeć do kilku książek. Nie tylko się z nimi zapoznać, ale też doświadczyć ich.
Na przykład czytana na majówce (która niepostrzeżenie przekształciła się w ferie zimowe i jest bezpośrednia przyczyną zasmarkanych utrapień) "Wyspa klucz" Małgorzaty Szejnert, historia Ellis Island, wrót Stanów Zjednocznych, przez które przeszli wszyscy niemal emigranci.
Banalne cierpienia związane z infekcją pozwalają choćby w ułamku procenta odczuć los tych, którzy podróżowali do nowego świata trzecią klasą, na metalowych pryczach pozbawionego powietrza (i toalet) międzypokładu. Biedni, wymęczeni, cierpiący głód (niekiedy od lat) ludzie stłoczeni w warunkach gorszych niż te, które w transporcie przysługiwały bydłu. Gdy jesteśmy zdrowi, pomóc nam może tylko wyobraźnia - często jednak ona nie wystarcza. Osłabienie i ból otwierają na moment wrota innego istnienia, przypominają o słabości, ułomności (nieźle się spocić można przy wieszaniu prania!), kruchości.
W Wysokich Obcasach (kolejna pozycja na stercie zaległości) artykuł o Annie Leibovitz przy okazji wystawy jej fotografii na płocie ogrodu botanicznego w Alejach Ujazdowskich. W nim cytat - "fotografia jest jak pocałunek na pożegnanie". Przyjaciółka powiedziała o wystawie Leibovitz, że zdjęcia są słabe. Trudne to dla mnie do pojęcia (choć łatwe do przyjęcia) - ja zobaczyłam w nich niezwykły przekaz. Każda scenografia wygląda jak wnętrze portretowanej kobiety. Oto bohaterka na tle własnego pejzażu wewnętrznego. Psychika ukazana przez aranżację przestrzeni.
W książce Szejnert znajdziemy fotografie pracownika Wyspy, Augustusa Shermana. Bez nich historia emigracji do Stanów Zjednoczonych byłaby uboższa: współczesnej wyobraźni niełatwo byłoby objąć bezmiar ubóstwa tych przybyszów, katorgę podróży, grozę kontroli, która może zamknąć lub otworzyć przed nimi świat.
Dotykam tgo dziś jakoś mocniej niż jeszcze kilka dni temu. Ale wtedy w pełni sił wylegiwałam się przy kominku, a dziś gorączka daje mi odczuć, o ile tych sił mam mniej. W jakiej kondycji ja sama wyszłabym z takiej podróży? Czy wyszłabym w ogóle?
No i przede wszystkim: czy zastanawiałabym się nad tym, gdybym właśnie wróciła z biura? Zmęczona, ale zdrowa i pełna sił na tyle, by rzucić się do gotowania obiadu na kolejny dzień?
Od czasu do czasu wirusy oddają nam bardzo potrzebną przysługę.
A jednak - nie wszystko jest złe w przeziębieniu. Przy zachowaniu ostrożności (kołdra pod szyję, kocyk) można przeczytać spory stos zaległych gazet, zajrzeć do kilku książek. Nie tylko się z nimi zapoznać, ale też doświadczyć ich.
Na przykład czytana na majówce (która niepostrzeżenie przekształciła się w ferie zimowe i jest bezpośrednia przyczyną zasmarkanych utrapień) "Wyspa klucz" Małgorzaty Szejnert, historia Ellis Island, wrót Stanów Zjednocznych, przez które przeszli wszyscy niemal emigranci.
Banalne cierpienia związane z infekcją pozwalają choćby w ułamku procenta odczuć los tych, którzy podróżowali do nowego świata trzecią klasą, na metalowych pryczach pozbawionego powietrza (i toalet) międzypokładu. Biedni, wymęczeni, cierpiący głód (niekiedy od lat) ludzie stłoczeni w warunkach gorszych niż te, które w transporcie przysługiwały bydłu. Gdy jesteśmy zdrowi, pomóc nam może tylko wyobraźnia - często jednak ona nie wystarcza. Osłabienie i ból otwierają na moment wrota innego istnienia, przypominają o słabości, ułomności (nieźle się spocić można przy wieszaniu prania!), kruchości.
W Wysokich Obcasach (kolejna pozycja na stercie zaległości) artykuł o Annie Leibovitz przy okazji wystawy jej fotografii na płocie ogrodu botanicznego w Alejach Ujazdowskich. W nim cytat - "fotografia jest jak pocałunek na pożegnanie". Przyjaciółka powiedziała o wystawie Leibovitz, że zdjęcia są słabe. Trudne to dla mnie do pojęcia (choć łatwe do przyjęcia) - ja zobaczyłam w nich niezwykły przekaz. Każda scenografia wygląda jak wnętrze portretowanej kobiety. Oto bohaterka na tle własnego pejzażu wewnętrznego. Psychika ukazana przez aranżację przestrzeni.
W książce Szejnert znajdziemy fotografie pracownika Wyspy, Augustusa Shermana. Bez nich historia emigracji do Stanów Zjednoczonych byłaby uboższa: współczesnej wyobraźni niełatwo byłoby objąć bezmiar ubóstwa tych przybyszów, katorgę podróży, grozę kontroli, która może zamknąć lub otworzyć przed nimi świat.
Dotykam tgo dziś jakoś mocniej niż jeszcze kilka dni temu. Ale wtedy w pełni sił wylegiwałam się przy kominku, a dziś gorączka daje mi odczuć, o ile tych sił mam mniej. W jakiej kondycji ja sama wyszłabym z takiej podróży? Czy wyszłabym w ogóle?
No i przede wszystkim: czy zastanawiałabym się nad tym, gdybym właśnie wróciła z biura? Zmęczona, ale zdrowa i pełna sił na tyle, by rzucić się do gotowania obiadu na kolejny dzień?
Od czasu do czasu wirusy oddają nam bardzo potrzebną przysługę.
15.4.11
Inne spojrzenie...
...na Izrael.
Przyjaciółka zachwycała się niedawno Izraelem, do którego pojechała jako turystka. Niby nic w tym dziwnego, to piękny kraj. Byłam w Izraelu i też się zachwycałam. I to jak!
Byłam też w Jordanii, w obozach palestyńskich uchodźców - patrzyłam z przerażeniem na życie w nich. Rozmawiałam z ludźmi - do dziś dźwięczy mi w uszach ich stwierdzenie, że są i będą Palestyńczykami i że "never ever" zapomną o swoich domach i będą żyć w miejscu, do którego rzucił ich los i polityka mocarstw. Ale wciąż, mimo niezliczonych kontroli na granicach, nieprzyjaznych pytań o kontakty z "local people" na lotnisku - wciąż się zachwycałam.
Nie rozumiałam ich wtedy, tych upartych uchodźców, twierdzących w obozie blisko jordańskiej stolicy, Ammanu, ze pochodzą z Hajfy.
Pamiętam własne naiwne pytania: czy nie mogliby poszukać pracy i życia w Jordanii, w kraju, w którym teraz żyją? I tę samą odpowiedź: "never ever!"
Podróżowałam przez Izrael autostopem z amerykańską przyjaciółką, tocząc z nią niekończące się spory o Izrael i Palestynę, o prawo Żydów do własnego państwa, zwłaszcza po Szoah (ja) i o prawie Palestyńczyków do powrotu do własnych domów (ona).
Było niedługo p zawarciu pokoju w Irlandii Północnej i wszystko jeszcze wyglądało optymistycznie, wydawało się, że pokój jest na wyciągnięcie ręki.
W dalekiej Europie już niedługo potem zaczęły podnosić się głowy oburzenia na politykę Izraela w Gazie i na Zachodnim Brzegu. W Polsce nie - jakoś nie wypada. Na ziemi, na której dokonała się Zagłada, niełatwe jest krytykowanie izraelskiej polityki.
Czy tylko znajomość historii Zagłady sprawiła, że byłam tak bezkrytyczna?
A przecież nikt inaczej o Izraelu nie pisał.
Aż niedawno ukazała się książka Ewy Jasiewicz "Podpalić Gazę". Nie mogłam czytać jej spokojnie. Nie mogłam czytać jej w drodze do pracy. Ja czytać w metrze książkę i płakać nad nią?
Dlatego mam prośbę: niech ktoś powie coś więcej o tej książce. To literatura faktu, ale nie reportaż. To osobista (także ze względu na historię rodzinną) opowieść aktywistki, będącej przy okazji dziennikarką, a może dziennikarki, która w tej sprawie jest zdecydowanie aktywistką. Odmitologizowuje historię Izraela, znaną w Polsce głównie w wersji izraelskiej - albo wcale. Opowiada ją od nieznanej - dla mnie w każdym razie - strony. To, że Ewa Jasiewicz jest jawnie i jednoznacznie po stronie bombardowanych Palestyńczyków, nie jest dla mnie wadą. Owszem, chciałabym przeczytać książkę bardziej reporterską - ale obok, na pewno nie zamiast. Na szczęście, są takie książki. Pisana pasją opowieść Ewy Jasiewcz ma jednak szczególną zaletę: wybija mnie z kanapowego spokoju, codziennej obojętności, która bezszelestnie narasta w banalnej krzątaninie spokojnego życia, zaciska mi dłonie w pięści i sprawia, że płaczę z bezsilnego gniewu.
Jeśli tak dramatycznego gwałtu na prawach człowieka dopuszczają się ludzie, z powodu których prawa człowieka zaistniały jako idea i jako prawo - nie jest to optymistyczny wniosek na temat ludzkości.
A może to tylko zdarcie łusek z oczu i powrót do widzenia ludzkich społeczeństw nieco bardziej realistycznie? (Oczywiście, nie trzeba się ruszać daleko poza swoje podwórko, żeby to dostrzec. Tyle że wygodniej nie dostrzegać. Naprawdę, wiem, co mówię - mi też wygodniej).
Tę książkę czyta się z trudem, a jeszcze można ją wzmocnić historią zupełnie inną.
Historią przyjaźni filozofa i wilka - opowieścią o tym, czego wilk może nauczyć małpę o jej własnej naturze (Mark Rowlands "Filozof i wilk").
I konkluzja tej opowieści - która oświetla motywy i siłę gniewu autorki "Podpalić Gazę": "ostatecznie zbawi nas tylko nasze nieposłuszeństwo".
To mocne i trafne połączenie, z tą dodatkową zaletą, ze robi się od niego trochę mniej wygodnie.
Przyjaciółka zachwycała się niedawno Izraelem, do którego pojechała jako turystka. Niby nic w tym dziwnego, to piękny kraj. Byłam w Izraelu i też się zachwycałam. I to jak!
Byłam też w Jordanii, w obozach palestyńskich uchodźców - patrzyłam z przerażeniem na życie w nich. Rozmawiałam z ludźmi - do dziś dźwięczy mi w uszach ich stwierdzenie, że są i będą Palestyńczykami i że "never ever" zapomną o swoich domach i będą żyć w miejscu, do którego rzucił ich los i polityka mocarstw. Ale wciąż, mimo niezliczonych kontroli na granicach, nieprzyjaznych pytań o kontakty z "local people" na lotnisku - wciąż się zachwycałam.
Nie rozumiałam ich wtedy, tych upartych uchodźców, twierdzących w obozie blisko jordańskiej stolicy, Ammanu, ze pochodzą z Hajfy.
Pamiętam własne naiwne pytania: czy nie mogliby poszukać pracy i życia w Jordanii, w kraju, w którym teraz żyją? I tę samą odpowiedź: "never ever!"
Podróżowałam przez Izrael autostopem z amerykańską przyjaciółką, tocząc z nią niekończące się spory o Izrael i Palestynę, o prawo Żydów do własnego państwa, zwłaszcza po Szoah (ja) i o prawie Palestyńczyków do powrotu do własnych domów (ona).
Było niedługo p zawarciu pokoju w Irlandii Północnej i wszystko jeszcze wyglądało optymistycznie, wydawało się, że pokój jest na wyciągnięcie ręki.
W dalekiej Europie już niedługo potem zaczęły podnosić się głowy oburzenia na politykę Izraela w Gazie i na Zachodnim Brzegu. W Polsce nie - jakoś nie wypada. Na ziemi, na której dokonała się Zagłada, niełatwe jest krytykowanie izraelskiej polityki.
Czy tylko znajomość historii Zagłady sprawiła, że byłam tak bezkrytyczna?
A przecież nikt inaczej o Izraelu nie pisał.
Aż niedawno ukazała się książka Ewy Jasiewicz "Podpalić Gazę". Nie mogłam czytać jej spokojnie. Nie mogłam czytać jej w drodze do pracy. Ja czytać w metrze książkę i płakać nad nią?
Dlatego mam prośbę: niech ktoś powie coś więcej o tej książce. To literatura faktu, ale nie reportaż. To osobista (także ze względu na historię rodzinną) opowieść aktywistki, będącej przy okazji dziennikarką, a może dziennikarki, która w tej sprawie jest zdecydowanie aktywistką. Odmitologizowuje historię Izraela, znaną w Polsce głównie w wersji izraelskiej - albo wcale. Opowiada ją od nieznanej - dla mnie w każdym razie - strony. To, że Ewa Jasiewicz jest jawnie i jednoznacznie po stronie bombardowanych Palestyńczyków, nie jest dla mnie wadą. Owszem, chciałabym przeczytać książkę bardziej reporterską - ale obok, na pewno nie zamiast. Na szczęście, są takie książki. Pisana pasją opowieść Ewy Jasiewcz ma jednak szczególną zaletę: wybija mnie z kanapowego spokoju, codziennej obojętności, która bezszelestnie narasta w banalnej krzątaninie spokojnego życia, zaciska mi dłonie w pięści i sprawia, że płaczę z bezsilnego gniewu.
Jeśli tak dramatycznego gwałtu na prawach człowieka dopuszczają się ludzie, z powodu których prawa człowieka zaistniały jako idea i jako prawo - nie jest to optymistyczny wniosek na temat ludzkości.
A może to tylko zdarcie łusek z oczu i powrót do widzenia ludzkich społeczeństw nieco bardziej realistycznie? (Oczywiście, nie trzeba się ruszać daleko poza swoje podwórko, żeby to dostrzec. Tyle że wygodniej nie dostrzegać. Naprawdę, wiem, co mówię - mi też wygodniej).
Tę książkę czyta się z trudem, a jeszcze można ją wzmocnić historią zupełnie inną.
Historią przyjaźni filozofa i wilka - opowieścią o tym, czego wilk może nauczyć małpę o jej własnej naturze (Mark Rowlands "Filozof i wilk").
I konkluzja tej opowieści - która oświetla motywy i siłę gniewu autorki "Podpalić Gazę": "ostatecznie zbawi nas tylko nasze nieposłuszeństwo".
To mocne i trafne połączenie, z tą dodatkową zaletą, ze robi się od niego trochę mniej wygodnie.
21.3.11
Historia kołem się toczy
Spojrzałam na ostatni post sprzed przerwy i zobaczyłam, że występuje w nim minister Radziszewska. Bardzo byłoby mi miło wrócić myślą do przeszłości, pokiwać nad Pani Minister głową i westchnąć, może nawet z lekkim sentymentem, do czasów, gdy różne kuriozalne postaci zajmowały poważne skądinąd stanowiska - ale z oczywistych względów nie jest to możliwe.
Po pierwsze, Pani Minister nadal jest Panią Minister. Co gorsza, nie dość, ze jest równie niekompetentna, jak zawsze, to jeszcze zdarzają się jej coraz to nowe wybryki (o których pisać nie będę - od ostatniego upłynęła już chwila, którą wykorzystuję, by się z kronikarskiego obowiązku zwolnić).
Habent sua fata libelli i blogi, tylko w niektórych ministerstwach, jak widać, nic się nie zmienia - a przynajmniej nie na lepsze.
Toteż mimo że cieszy, iż premier Donald Tusk przełamał się i wspomniał dwa zdania (na 4 strony) o równouprawnieniu i słuchaniu Kongresu Kobiet, trudno to traktować serio. Ot, idą wybory, sezon na gruszki na wierzbie możemy uznać za rozpoczęty.
Szanowny Panie Premierze! Szkoda słów marnować, może lepiej zacząć od czynów? Na dobry początek, jeśli chciałby Pan nie tylko słuchać środowisk kobiecych (choćby i ograniczonych do kongresowych), ale także by one Pana słuchały, wypadałoby z jedną sprawą przynajmniej skończyć i wstydu (dalszego sobie) oszczędzić: niechże Pan wreszcie zwolni Minister Radziszewską i powoła na jej miejsce jakąś kompetentną osobę! A jeśli nie - niechże się Pan po próżnicy nie trudzi i nie udaje, że równość praw w Polsce ma dla Pana jakiekolwiek znaczenie.
Ach, gratuluję odwagi - wspomniał Pan o ratyfikacji Karty Prawd Podstawowych. Brawo! Nie sądzę, by drugi odcinek Pańskiego słowa do polskiego ludu i wyborcy miał być ostatnim; być może w trzecim przejdą Panu przez gardło słowa o tym, że Polska powinna stać się krajem równych praw dla wszystkich. Kobiet i mężczyzn. Homo i hetero. Może padną te straszne słowa o równych prawach dla lesbijek i gejów, obietnica legalizacji związków partnerskich? Odwagi, Panie Premierze! Trzecia fala nowoczesności to także równość praw. Jeśli faktycznie chce Pan, byśmy byli częścią europejskiego "my", niech nas Pan z niego nie wyklucza przaśną, ksenofobiczną tępotą polskiego zaścianka. Choćby i reprezentował go zaściankowy ekonom.
Nie chcę się zagalopować, naprawdę, ale kto wie? Może w czwartym odcinku padną słowa o tym, że trzecia fala zmyje polską teokrację i od równych praw przejdziemy do samostanowienia w najistotniejszych aspektach naszego życia? Stanowienia o tym, kim chcemy być, z kim życie dzielić, ile mieć dzieci,albo i nie mieć, kiedy i jak. Aż głupio przypominać o tym premierowi liberalnego ponoć rządu, ale cóż, skoro trzeba: to właśnie jest elementarz liberalnej Europy. Lepiej go przeróbmy - zanim zmyje nas czwarta fala.
Trzymam Pana, Panie Premierze, za słowo! Czekam na trzecią falę - i już stawiam żagle. Przed suknią ślubną uchroń mnie, bogini, ale kto wie, może skuszę się na obrączkę?
Po pierwsze, Pani Minister nadal jest Panią Minister. Co gorsza, nie dość, ze jest równie niekompetentna, jak zawsze, to jeszcze zdarzają się jej coraz to nowe wybryki (o których pisać nie będę - od ostatniego upłynęła już chwila, którą wykorzystuję, by się z kronikarskiego obowiązku zwolnić).
Habent sua fata libelli i blogi, tylko w niektórych ministerstwach, jak widać, nic się nie zmienia - a przynajmniej nie na lepsze.
Toteż mimo że cieszy, iż premier Donald Tusk przełamał się i wspomniał dwa zdania (na 4 strony) o równouprawnieniu i słuchaniu Kongresu Kobiet, trudno to traktować serio. Ot, idą wybory, sezon na gruszki na wierzbie możemy uznać za rozpoczęty.
Szanowny Panie Premierze! Szkoda słów marnować, może lepiej zacząć od czynów? Na dobry początek, jeśli chciałby Pan nie tylko słuchać środowisk kobiecych (choćby i ograniczonych do kongresowych), ale także by one Pana słuchały, wypadałoby z jedną sprawą przynajmniej skończyć i wstydu (dalszego sobie) oszczędzić: niechże Pan wreszcie zwolni Minister Radziszewską i powoła na jej miejsce jakąś kompetentną osobę! A jeśli nie - niechże się Pan po próżnicy nie trudzi i nie udaje, że równość praw w Polsce ma dla Pana jakiekolwiek znaczenie.
Ach, gratuluję odwagi - wspomniał Pan o ratyfikacji Karty Prawd Podstawowych. Brawo! Nie sądzę, by drugi odcinek Pańskiego słowa do polskiego ludu i wyborcy miał być ostatnim; być może w trzecim przejdą Panu przez gardło słowa o tym, że Polska powinna stać się krajem równych praw dla wszystkich. Kobiet i mężczyzn. Homo i hetero. Może padną te straszne słowa o równych prawach dla lesbijek i gejów, obietnica legalizacji związków partnerskich? Odwagi, Panie Premierze! Trzecia fala nowoczesności to także równość praw. Jeśli faktycznie chce Pan, byśmy byli częścią europejskiego "my", niech nas Pan z niego nie wyklucza przaśną, ksenofobiczną tępotą polskiego zaścianka. Choćby i reprezentował go zaściankowy ekonom.
Nie chcę się zagalopować, naprawdę, ale kto wie? Może w czwartym odcinku padną słowa o tym, że trzecia fala zmyje polską teokrację i od równych praw przejdziemy do samostanowienia w najistotniejszych aspektach naszego życia? Stanowienia o tym, kim chcemy być, z kim życie dzielić, ile mieć dzieci,albo i nie mieć, kiedy i jak. Aż głupio przypominać o tym premierowi liberalnego ponoć rządu, ale cóż, skoro trzeba: to właśnie jest elementarz liberalnej Europy. Lepiej go przeróbmy - zanim zmyje nas czwarta fala.
Trzymam Pana, Panie Premierze, za słowo! Czekam na trzecią falę - i już stawiam żagle. Przed suknią ślubną uchroń mnie, bogini, ale kto wie, może skuszę się na obrączkę?
19.3.11
v. 07
Nie zamierzam składać żadnych obietnic co do długości życia RD tym razem. Mam tylko nadzieję, że jest kotem, podobnie jak ja, i ma co najmniej 9 żyć. Jeśli mnie pamieć nie myli, to jeszcze nie jest dziewiąte... ale po co ryzykować? Niech trwa jak najdłużej.
Mam postanowienie rzetelnie rejestrować tu wycieczki kociej ciekawości (bezgranicznej) i kociej wyobraźni (ograniczonej, jak czasem udowadnia rzeczywistość). O zielonym pawianie na grzbiecie nie zapominamy, bo jeśli o czymś nie da się nic złego powiedzieć, to lepiej pomówić o czymś innym.
Odrodzeniu RD towarzyszy "Regret" Anathemy - przysięgam, nie mam pojęcia, czemu - ja i death rock??? Ale jeśli rację ma szamańska tradycja, która mówi, że wizje ukazują znaki zawsze na odwrót, powinna to być dobra decyzja i będę się z niej jeszcze cieszyć.
Mam postanowienie rzetelnie rejestrować tu wycieczki kociej ciekawości (bezgranicznej) i kociej wyobraźni (ograniczonej, jak czasem udowadnia rzeczywistość). O zielonym pawianie na grzbiecie nie zapominamy, bo jeśli o czymś nie da się nic złego powiedzieć, to lepiej pomówić o czymś innym.
Odrodzeniu RD towarzyszy "Regret" Anathemy - przysięgam, nie mam pojęcia, czemu - ja i death rock??? Ale jeśli rację ma szamańska tradycja, która mówi, że wizje ukazują znaki zawsze na odwrót, powinna to być dobra decyzja i będę się z niej jeszcze cieszyć.
1.3.10
Tytułem obowiązku
Zanim przejdę do omawiania (czytaj: bezlitosnego miażdżenia) poczynań minister Radziszewskiej, co jest proste i całkiem przyjemne (choć nie tak przyjemne, jak szalona myśl o tym, ze mogłaby ona w polskiej rzeczywistości faktycznie stracić stanowisko), oddam się krytycznym obowiązkom.
Zacznijmy od rzeczy na strychu pamięci najświeższych, czyli prosto z brzegu: ot, życie zawodowe nudą nieco wieje, sięgam zatem do kontrowersji wokół biografii Ryszarda Kapuścińskiego - i proszę, czai się tu skok ciśnienia. Zupełnie inny, dodajmy, niż szeroko omawiane kwestie tego, czy polska szkoła reportażu padła, czy nie, i co wolno reporterowi. To zostawmy tęższym głowom.
Zajrzyjmy jednak na blog Wojciecha Orlińskiego, który pisze o "cichym heroizmie" wdowy po reporterze, przyrównując go do "cichego heroizmu" żony Francisa Forda, Eleanor Coppoli. Wygląda na to, że zjawisko to, budzące takie przemieszane ze współczującym podziwem zrozumienie WO, polega na milczącym (przynajmniej publicznie) znoszeniu niewierności męża.
I tu nie sposób nie zadać pytania - abstrahując od dyskutowania kwestii wierności (co nie znaczy, że i tej kwestii się w bliżej nieokreślonej przyszłości nie przyjrzymy, gdyż przyjrzymy się na pewno): jak to się dziwnie składa, że jak żyję nie napotkałam nigdzie dyskretnych, eufemistycznych, wyrażanych cichym, pełnym współczucia i zrozumienia głosem napomknień o "cichym heroizmie" męża jakiejkolwiek pisarki/reporterki/dziennikarki... Oho, czyżbyśmy natrafili na kobiecą specjalność?
Zdumiewa mnie ta uwaga Orlińskiego - może dlatego, że po kim jak po kim, ale po nim nie spodziewałam się komentarzy tak jawnie stereotypowych, mało przemyślanych. Z drugiej strony - cóż mogłoby lepiej zilustrować kondycję gruszek marynowanych latami w polskim patriarchalnym occie?
Jak mówi znany szlagier, "męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać". Zapewne z "cichym heroizmem". O męskiej wierności, rzecz jasna, nikt przy zdrowych zmysłach nie wspomni. Pocieszające, choć gorzkie to pocieszenie, jest tylko to, że kobiety najwyraźniej trzeba do porządku przywoływać. Może więc nie wszystko stracone, może nie są wcale takie grzeczne.
I może nawet zechcą o tym kiedyś głośno powiedzieć? Może nawet powstanie szlagier?
Bo tak naprawdę tu tkwi większy problem: same kobiety grają w tę grę. Nie mogę się doczekać dnia, w którym na monitorze ukaże się napis "game over".
Obiecuję otworzyć wówczas butelkę najlepszego szampana.
Póki zaś to nie nastąpi, będę tu "wiernie szczekać", jak śpiewały niegdyś Fałszujące Żony, wytykać i wyszydzać, jak prawdziwa suka ogrodnika, co to sama się w heteromatrix nie bawi i innym radość zepsuje.
Amen.
Zacznijmy od rzeczy na strychu pamięci najświeższych, czyli prosto z brzegu: ot, życie zawodowe nudą nieco wieje, sięgam zatem do kontrowersji wokół biografii Ryszarda Kapuścińskiego - i proszę, czai się tu skok ciśnienia. Zupełnie inny, dodajmy, niż szeroko omawiane kwestie tego, czy polska szkoła reportażu padła, czy nie, i co wolno reporterowi. To zostawmy tęższym głowom.
Zajrzyjmy jednak na blog Wojciecha Orlińskiego, który pisze o "cichym heroizmie" wdowy po reporterze, przyrównując go do "cichego heroizmu" żony Francisa Forda, Eleanor Coppoli. Wygląda na to, że zjawisko to, budzące takie przemieszane ze współczującym podziwem zrozumienie WO, polega na milczącym (przynajmniej publicznie) znoszeniu niewierności męża.
I tu nie sposób nie zadać pytania - abstrahując od dyskutowania kwestii wierności (co nie znaczy, że i tej kwestii się w bliżej nieokreślonej przyszłości nie przyjrzymy, gdyż przyjrzymy się na pewno): jak to się dziwnie składa, że jak żyję nie napotkałam nigdzie dyskretnych, eufemistycznych, wyrażanych cichym, pełnym współczucia i zrozumienia głosem napomknień o "cichym heroizmie" męża jakiejkolwiek pisarki/reporterki/dziennikarki... Oho, czyżbyśmy natrafili na kobiecą specjalność?
Zdumiewa mnie ta uwaga Orlińskiego - może dlatego, że po kim jak po kim, ale po nim nie spodziewałam się komentarzy tak jawnie stereotypowych, mało przemyślanych. Z drugiej strony - cóż mogłoby lepiej zilustrować kondycję gruszek marynowanych latami w polskim patriarchalnym occie?
Jak mówi znany szlagier, "męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać". Zapewne z "cichym heroizmem". O męskiej wierności, rzecz jasna, nikt przy zdrowych zmysłach nie wspomni. Pocieszające, choć gorzkie to pocieszenie, jest tylko to, że kobiety najwyraźniej trzeba do porządku przywoływać. Może więc nie wszystko stracone, może nie są wcale takie grzeczne.
I może nawet zechcą o tym kiedyś głośno powiedzieć? Może nawet powstanie szlagier?
Bo tak naprawdę tu tkwi większy problem: same kobiety grają w tę grę. Nie mogę się doczekać dnia, w którym na monitorze ukaże się napis "game over".
Obiecuję otworzyć wówczas butelkę najlepszego szampana.
Póki zaś to nie nastąpi, będę tu "wiernie szczekać", jak śpiewały niegdyś Fałszujące Żony, wytykać i wyszydzać, jak prawdziwa suka ogrodnika, co to sama się w heteromatrix nie bawi i innym radość zepsuje.
Amen.
Subskrybuj:
Posty (Atom)