7.5.11

Czekam na przyszłość

Jako jednostka wybitnie leniwa nie mogę się doczekać przyszłości. Owszem, cyfrowa teraźniejszość nie jest zła, dorobiłam się już nawet pierwszych złych nawyków do zwalczania (nie, nie mam na myśli uzależnienia od informacji, na nie cierpiałam już w czasach analogowych. Ale zdarzyło mi się ostatnio, o zgrozo, sprawdzić mail w telefonie podczas rozmowy ze znajomą. Ależ mi głupio. Przepraszam. To się więcej nie powtórzy, wdrożyłam już program odwykowy), ale jest jeszcze dużo do zrobienia.

Na przykład kino - czy kino naprawdę wciąż jeszcze musi być budynkiem gdzieś daleko od mojego domu (dla ułatwienia - dwa przystanki metrem to też daleko)? W dodatku czynnym w idiotycznych godzinach, czyli takich, kiedy pracuję? Marzę o tym, by kino zamieszkało w moim komputerze - bardzo chętnie zapłacę za bilet, żeby móc obejrzeć film o dowolnej porze dnia lub nocy. Kino budynkowe zaś posłużyłoby jeszcze od czasu do czasu przy różnych superprodukcjach, tych czy innych Awatarach, gdzie duży ekran coś jeszcze daje.

Czy to różnica cywilizacyjna, ta sama, która sprawia, że różne Apple olewają mój kraj z góry na dół i przez to nie mogę kupić muzyki bez CD, choćbym nie wiem jak chciała? Czy to ona sprawia, że biletu do kina on-line również nie mogę kupić? Zaczyna się Planete Doc Review. Fantastycznie. Bardzo bym chciała obejrzeć niejedne z tych filmów. I co z tego? Urlop mam już zarezerwowany na wyprawę w góry i w związku z tym z festiwalem mogę się uprzejmie pożegnać, licząc na ochłapy, czyli kilka filmów, które pojawią się na DVD i jeden lub dwa, które być może "wejdą do dystrybucji" - czyli jedno lub dwa kina będzie je wyświetlać przez jeden lub dwa dni.

Halo! Jest tam kto? Bardzo proszę rozważyć, czy nie dałoby się wprowadzić kina on-line. Nie jestem wrogiem kin jako takich - jak nie dystrybutorzy, to może niech one właśnie wprowadzą taką opcję? Ja się chętnie zaloguję na stronę takiej np. Kinoteki i obejrzę film z jej repertuaru.

Nie ma się co bać piratów - oni i tak bardzo dobrze sobie poradzą, dokładnie tak, jak teraz.

5.5.11

O przeziębieniu

Przeziębienie jest okropne, nie ma co do tego dwóch zdań. Zapchany nos (ale chwilami woda się z niego leje jak z niedokręconego kranu), spuchnięte powieki, czerwone oczy, uporczywy ból gardła, skręcający kiszki kaszel... Wizja zawalonych dedlajnów, jeśli ma się nieszczęście pracować w ich otoczeniu.

A jednak - nie wszystko jest złe w przeziębieniu. Przy zachowaniu ostrożności (kołdra pod szyję, kocyk) można przeczytać spory stos zaległych gazet, zajrzeć do kilku książek. Nie tylko się z nimi zapoznać, ale też doświadczyć ich.

Na przykład czytana na majówce (która niepostrzeżenie przekształciła się w ferie zimowe i jest bezpośrednia przyczyną zasmarkanych utrapień) "Wyspa klucz" Małgorzaty Szejnert, historia Ellis Island, wrót Stanów Zjednocznych, przez które przeszli wszyscy niemal emigranci.

Banalne cierpienia związane z infekcją pozwalają choćby w ułamku procenta odczuć los tych, którzy podróżowali do nowego świata trzecią klasą, na metalowych pryczach pozbawionego powietrza (i toalet) międzypokładu. Biedni, wymęczeni, cierpiący głód (niekiedy od lat) ludzie stłoczeni w warunkach gorszych niż te, które w transporcie przysługiwały bydłu. Gdy jesteśmy zdrowi, pomóc nam może tylko wyobraźnia - często jednak ona nie wystarcza. Osłabienie i ból otwierają na moment wrota innego istnienia, przypominają o słabości, ułomności (nieźle się spocić można przy wieszaniu prania!), kruchości.

W Wysokich Obcasach (kolejna pozycja na stercie zaległości) artykuł o Annie Leibovitz przy okazji wystawy jej fotografii na płocie ogrodu botanicznego w Alejach Ujazdowskich. W nim cytat - "fotografia jest jak pocałunek na pożegnanie". Przyjaciółka powiedziała o wystawie Leibovitz, że zdjęcia są słabe. Trudne to dla mnie do pojęcia (choć łatwe do przyjęcia) - ja zobaczyłam w nich niezwykły przekaz. Każda scenografia wygląda jak wnętrze portretowanej kobiety. Oto bohaterka na tle własnego pejzażu wewnętrznego. Psychika ukazana przez aranżację przestrzeni.

W książce Szejnert znajdziemy fotografie pracownika Wyspy, Augustusa Shermana. Bez nich historia emigracji do Stanów Zjednoczonych byłaby uboższa: współczesnej wyobraźni niełatwo byłoby objąć bezmiar ubóstwa tych przybyszów, katorgę podróży, grozę kontroli, która może zamknąć lub otworzyć przed nimi świat.

Dotykam tgo dziś jakoś mocniej niż jeszcze kilka dni temu. Ale wtedy w pełni sił wylegiwałam się przy kominku, a dziś gorączka daje mi odczuć, o ile tych sił mam mniej. W jakiej kondycji ja sama wyszłabym z takiej podróży? Czy wyszłabym w ogóle?

No i przede wszystkim: czy zastanawiałabym się nad tym, gdybym właśnie wróciła z biura? Zmęczona, ale zdrowa i pełna sił na tyle, by rzucić się do gotowania obiadu na kolejny dzień?

Od czasu do czasu wirusy oddają nam bardzo potrzebną przysługę.