5.5.11

O przeziębieniu

Przeziębienie jest okropne, nie ma co do tego dwóch zdań. Zapchany nos (ale chwilami woda się z niego leje jak z niedokręconego kranu), spuchnięte powieki, czerwone oczy, uporczywy ból gardła, skręcający kiszki kaszel... Wizja zawalonych dedlajnów, jeśli ma się nieszczęście pracować w ich otoczeniu.

A jednak - nie wszystko jest złe w przeziębieniu. Przy zachowaniu ostrożności (kołdra pod szyję, kocyk) można przeczytać spory stos zaległych gazet, zajrzeć do kilku książek. Nie tylko się z nimi zapoznać, ale też doświadczyć ich.

Na przykład czytana na majówce (która niepostrzeżenie przekształciła się w ferie zimowe i jest bezpośrednia przyczyną zasmarkanych utrapień) "Wyspa klucz" Małgorzaty Szejnert, historia Ellis Island, wrót Stanów Zjednocznych, przez które przeszli wszyscy niemal emigranci.

Banalne cierpienia związane z infekcją pozwalają choćby w ułamku procenta odczuć los tych, którzy podróżowali do nowego świata trzecią klasą, na metalowych pryczach pozbawionego powietrza (i toalet) międzypokładu. Biedni, wymęczeni, cierpiący głód (niekiedy od lat) ludzie stłoczeni w warunkach gorszych niż te, które w transporcie przysługiwały bydłu. Gdy jesteśmy zdrowi, pomóc nam może tylko wyobraźnia - często jednak ona nie wystarcza. Osłabienie i ból otwierają na moment wrota innego istnienia, przypominają o słabości, ułomności (nieźle się spocić można przy wieszaniu prania!), kruchości.

W Wysokich Obcasach (kolejna pozycja na stercie zaległości) artykuł o Annie Leibovitz przy okazji wystawy jej fotografii na płocie ogrodu botanicznego w Alejach Ujazdowskich. W nim cytat - "fotografia jest jak pocałunek na pożegnanie". Przyjaciółka powiedziała o wystawie Leibovitz, że zdjęcia są słabe. Trudne to dla mnie do pojęcia (choć łatwe do przyjęcia) - ja zobaczyłam w nich niezwykły przekaz. Każda scenografia wygląda jak wnętrze portretowanej kobiety. Oto bohaterka na tle własnego pejzażu wewnętrznego. Psychika ukazana przez aranżację przestrzeni.

W książce Szejnert znajdziemy fotografie pracownika Wyspy, Augustusa Shermana. Bez nich historia emigracji do Stanów Zjednoczonych byłaby uboższa: współczesnej wyobraźni niełatwo byłoby objąć bezmiar ubóstwa tych przybyszów, katorgę podróży, grozę kontroli, która może zamknąć lub otworzyć przed nimi świat.

Dotykam tgo dziś jakoś mocniej niż jeszcze kilka dni temu. Ale wtedy w pełni sił wylegiwałam się przy kominku, a dziś gorączka daje mi odczuć, o ile tych sił mam mniej. W jakiej kondycji ja sama wyszłabym z takiej podróży? Czy wyszłabym w ogóle?

No i przede wszystkim: czy zastanawiałabym się nad tym, gdybym właśnie wróciła z biura? Zmęczona, ale zdrowa i pełna sił na tyle, by rzucić się do gotowania obiadu na kolejny dzień?

Od czasu do czasu wirusy oddają nam bardzo potrzebną przysługę.

Brak komentarzy: